„Do cierpliwych świat należy…. czyli Goplanica 2012". Tak mogę określić moją pierwszą w tym roku dłuższą zasiadkę nad wodą, jaką i z kim? O tym dalej.

Wszystko zaczęło się jeszcze 2011 roku. Już jakiś czas temu postanowiłem sobie, że przynajmniej raz do roku poświęcę więcej czasu na zasiadkę niż tylko weekend. Dlatego we wrześniu postanowiłem wybrać termin zasiadki na maj 2012 r. Wybór terminu uzgodniłem wcześniej z moja żoną, ponieważ nie można zapominać o rodzinie i obowiązkach. Mój wybór był tylko jeden – Goplanica, wstępny termin został uzgodniony z Panem Jarkiem. Łowisko znajduje się w miejscu, w którym można uciec od zgiełku codziennego życia, odpocząć i mieć nadzieję na spotkanie z …… no właśnie oto jest pytanie. Z informacji i własnych doświadczeń z 2011 roku wiem, że w wodzie znajdują się ogromne karpie i sumy, które jest niezwykle trudno wyholować z wody, w której znajduje się wiele „niespodzianek”. Zatopione konary drzew, liczna gęsta podwodna roślinność czynią tę wodę trudną, ale i bardzo ciekawą. Jest to oczywiście wyzwanie dla każdego miłośnika łowienia cyprinusów.
W międzyczasie dowiedziałem się, że nie będę mógł jechać na zasiadkę z moimi zeszłorocznymi kompanami, powodem były chrzciny mojej kochanej córeczki. Hobby jest dla mnie ważne, ale ważniejsza jest rodzina, więc przesunięcie terminu było nieuniknione. Pomyślałem, że przyjdzie mi spędzić zasiadkę w samotności, rezerwacja została dokonana na termin 15-20.05.2012r. Przygotowania zacząłem od zakupienia „mocnego” sprzętu na zestawy końcowe. Dwa rodzaje leadcore dołączyły do mojego karpiowego ekwipunku. Sam doświadczyłem jak ciężko jest wyciągnąć rybę, która „parkuje” w zaczepach.
Goplanica jest na tyle interesującym wyzwanie dla każdego karpiarza, że na zasiadkę „dopisał” się kolega Michał. Termin potwierdzony, wpłata zaksięgowana na koncie właściciela łowiska. I tak z samotnej zasiadki wyszła zasiadka Bydgoskiego Klubu Karpiowego. Co prawda tylko dwóch, ale w „walce” z rybą każdy „członek” jest pomocny.
Wreszcie nadszedł maj. Koledzy pojechali na zasiadkę tydzień wcześniej. Niestety prognoza pogody, oraz wieści z nad wody nie podnosiły nas na duchu, ale podeszliśmy do tego z dobrym nastawieniem. Nawet, jeżeli nic nie złowimy siedzimy do końca, w końcu to ma być forma odpoczynku, która każdemu się należy. Ustaliliśmy z Michałem, że wyjeżdżamy w nocy z poniedziałku na wtorek tak, aby być nad wodą z samego rana. W poniedziałek wszystko podlegało już zbliżającemu się wielkimi krokami wyjazdowi. Żona i córka odwiezione do teściów, można się pakować. W czasie ciężkich przepraw z piwnicy do samochodu otrzymuję wiadomość od Michała, że rano musi iść jeszcze do pracy i dojedzie w godzinach popołudniowych. Pierwsza przeszkoda, ale głowa do góry. Pakowanie zakończone o 23:30. Wyjazd zaplanowany na 3:00. I jak to u mnie bywa zgodnie z planem ……..wyjechałem o godzinie 6:00 ponieważ zaspałem. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - pomyślałem. Kawa, kanapka i w drogę.
Podróż minęła bardzo szybko. Jako, że wjechałem już na betonową drogę prowadzącą na łowisko, wyłączyłem radio żeby zacząć delektować się odgłosami natury i dobiegającymi w tle dźwiękami nowinek techniki, czyli dźwięków pił łańcuchowych pustoszących to malownicze otoczenie. Nad samą wodą wiadomości nieciekawe. Okazało się, że w przeciągu 2 tygodni 5 osób miało tylko 2 brania i to na najlepszych wiosennych miejscówkach. Perspektywa niewesoła, ale czekał mnie jeszcze ciężki „marsz” na zarezerwowane stanowisko za wyspą. Po przywitaniu się z Panem Jarkiem i kolegami „obsadzonymi” na cyplu przyszedł czas na przetransportowanie wszystkich gratów. Ze stoickim spokojem, nie spiesząc się, po 3 godzinach obóz był już rozbity. Przyszedł czas na rozłożenie sprzętu i wysondowania dna w celu poszukania „cudownych miejscówek”.
Jak to mówią „wędkarzowi wiatr w oczy”. Okazało się, że po około godzinie „prześwietlania” dna pożyczona echosonda odmówiła posłuszeństwa - ma wyczerpany akumulator i miejscówek trzeba poszukać w tradycyjny sposób……stukadełko i do przodu!
Wiedziałem, że Michał dojedzie później, więc szukałem od razu 6 miejscówek. Zajęło mi to sporo czasu, ale wychodzę z założenia, że lepiej stracić czas na dokładne znalezienie miejsca i „pewne” położenie zestawu niż pochopne szybkie położenie go byle gdzie, co przeważnie kończy się porażką.
Wieczór zbliżał się wielkimi krokami, więc trzeba było powywozić zestawy. Niestety Michał zadzwonił, że będzie dopiero w nocy, wiec czekała mnie samotna „wywózka” w niezwykle trudnym terenie, czyli pod nawisami drzew pod przeciwległym brzegiem. Pierwsze koty za płoty i jak to mawiał Gustlik z 4rech pancernych „dupa w krzokach”. Przy wywózce trzeciego zestawu mam branie na wędce, która powędrowała do wody 5 minut wcześniej. W tempie motorówki z dwoma 650 watowymi silnikami dobiłem do brzegu, ale ryba „zaparkowała” już w swoim schronisku i było 0:1 dla karpia. Wyciągniecie zestawu z zatopionego drzewa i ponowna wywózka zakończyły się już w głębokim mroku.
.JPG)
Zaistniała sytuacja napawała optymizmem, szczególnie, że o 23:30 koledzy z cypla mieli branie, które z powodzeniem było słychać za wyspą. Zdążyłem doliczyć do 30 zanim rozległ się rumot na stanowisku sąsiadów, więc efekt mógł być tylko jeden, zgodny z twierdzeniem Gustlika.
Chwilę przed braniem z cypla mogłem sobie przypomnieć jak to jest „odpoczywać” w środku lasu. Jako niezłomny chojrak wielkomiejskiej dżungli niemal nie spadłem z łóżka jak jakiś zbłąkany jelonek nie wyrobił na zakręcie i prawdopodobnie „wyrżnął” się o stos ściętych i chaotycznie porzucanych gałęzi. Twierdzę, że prawdopodobnie, ponieważ moja nieskalana odwaga pozwoliła mi tylko na wychylenie głowy z namiotu i to po krótkich, ale bardzo burzliwych namysłach – wyjść czy nie wyjść. W momencie wyjścia z namiotu jelonek zbierał się z ziemi i zobaczywszy jakiegoś borsuka wynurzającego się z „czołówką” na głowie i niezłym kawałkiem maczety do wycinki trzcin w ręku, zaryczał 2 razu i pobiegł dalej.
Chwilę po braniu z cypla dojechał Michał, który mijał chłopaków wracających z nieudanego holu. Jako, że była to jego pierwsza wizyta nad łowiskiem wyraźnie dało się odczuć w jego głosie obawy co do nocnej przeprawy pontonem przez całe łowisko. Jak postanowił tak zrobił. Doniósł tylko namiot, łóżko i śpiwór i po rozbiciu jego „domu” położyliśmy się w cieplutkie śpiworki. Chłodna noc minęła szybko a obudziła nas obfita ulewa, która trwała do godzin przedpołudniowych. Nie przeszkadzało nam to w dowiezieniu reszty ekwipunku Michała i wywiezieniu zestawów.
Po odwiedzinach Pana Jarka i Arka i informacjach jakie wyniknęły ze wspólnej konwersacji postanowiliśmy, że pozmieniamy część naszych stuprocentowych miejscówek. Jako, że mieliśy 6 możliwości zaczeliśmy realizować nasze plany. Moje 2 zestawy pozostały pod nawisami drzew pod przeciwległym brzegiem, jeden na głębokość 0,9m a drugi trochę głębiej 2,1m. Trzeci zestaw posłany został na metrowe wysłycenie na środku łowiska. Michał postąpił podobnie, jeden zestaaw na płyciznę na wprost naszego stanowiska, drugi zestaw na „spadzie” – jakieś 2,2m, a trzeci zestaw wprost pod wyspę.
Zgodnie z radami opiekunów łowiska mieszaliśmy smaki kulek podawanych naszym „ulubieńcom”. Środa minęła u nas bez brania, natomiast koledzy z „cypla” wyjęli piękną 10-tkę, właśnie z wypłycenia z drugiej strony wyspy. W czwartek postanowiliśmy powalczyć na słodko. Do wody powędrowały „ananasy” a na stół biesiadny napój „bogów” na bazie miodu, czyli ŻGZM. Jako, że od wtorku nie mieliśmy więcej brań zestawy zmienialiśmy tylko raz dziennie w godzinach popołudniowych. Po godzinie 17tej skończyliśmy wywózkę zestawów i kontynuowaliśmy poprawiania humory wspomnianym wcześniej napojem, przegryzając przypieczoną karkówką z grila.
Właśnie szykowałem się do ostatniego tego dnia rozlania, gdy rozległ się długo wyczekiwany dziwięk delkimów Michała. Trzymam butlę w ręku, patrzę na kolegę a ten nie reaguje. Hanger zjeżdza coraz niżej, Michał dopada do wędki tratujac mój parasol i trzyma już ją w rękach ….siedzi i co teraz? Zaczyna holować rybę do brzegu, ta muruje w rów, który ma miejscami 2,6m głębokości. Trzyma wędkę i spogląda ma mnie … rzucam hasło do pontonu!
Pakujemy się na sprzęt przewozowy. Zapewnia to nam większe prawdopodobieństwo wyciągnięcia ryby, ale i zmniejsza możliwość splątania pozostałych zestawów. Podpływamy do ryby, Michał z pewnością w głosie stwierdza „przygotuj podbierak zaraz ją podciągnę na powierzchnię”. Oczywiście sam się przekonał po około 15 minutach, że to nie jest tak jak myślał.
Ryba nie dawała oderwać się od dna, przeciągała nasze dwie skromne osóbki wraz z pontonem w kierunku to wyspy, to zatopionych drzew. Ale opanowanie i stoicki spokój „sternika” utrzymywały rybę na otwartej wodzie. Po kwadransie podbieram rybę, „banany" na twarzy, tradycyjne przybicie „piątki”. Pięknie ubarwiony pełnouski samiec ląduje na macie. Po odjęciu cieżaru worka do ważenia waga wychodzi ponad 9 kg. Jest dobrze. Pierwsza rybka zaliczona, jeszcze zdjęcia, zabiegi dezynfekujące ukłute miejsce i z powrotem do wody.
Nie zjedziemu już o kiju. Wywozimy zestaw, kończymy magiczny napój i delektujemy się spokojem na łonie natury rozprawiając na temat złowionej ryby. Mój odbiornik radiowy zakupiony na targowisku za całe 19,99zł komunikuje nam, że z każdym dniem ma się ocieplać. Po cichu liczymy, że woda się bardzej nagrzeje i ilość brań się zwiększy. Do piątku nie mamy już więcej brań. Zasiadka upływa w miłej atmosferze grilowania.
W piątek pod wieczór tradycyjnie wywozimy zestawy żeby nie robić hałasu po zmroku. Od czwartku siedzimy sami nad wodą, ponieważ sąsiedzi zokończyli już swoją zasiadkę i udali się w długą podróż do domy, ponad 650km. Wieczór był już cieplejszy, więc posiedzieliśmy trochę dłużej pod parasolami. Uciążliwe komary i coraz większy chłód zmusiły nas do kapitulacji i udania się pod ciepłe „kołderki”. O godzinie 23:45 budzi mnie Michał stojący przy kiju z zaciętą rybą. Wypełzam z namiotu, a Michał stoi w kapciach z wygiętą do granic wytrzymałości wędką i stwierdza – siedzi w zaczepie. Bez namysły kontynuujemy nasz dopracowany plan. Wsiadamy na ponton, podbierak i po rybkę.
„Łowca” nie był już tak pewny w głosie podcas płynięcia po rybę, która „zaparkowawszy” w zaczepach zwinęła przy okazji mój zestaw, który powędrował w ekstremalne miejsce, po prawej stronie łowiska. Mówi się trudno, w pierwszej kolejności ryba. Po odplątaniu cyprinusa z zaczepów i mojej plecionki ryba ląduje w podbieraku. Biorąc pod uwagę, że jest ciemno jak nie powiem gdzie i trzeba wywieść 2 zestawy, ryba zapakowna do worka przeczeka w wodzie do rana.
Podczas wywózki mojego zahaczonego zestawu wyraźnie słychać wariację na sygnalizatorze mojej trzeciej wędki. Mówimy – znowu zahaczyliśmy, ale po spłynięciu z rewiru plecionki sygnalizator nie milknie, czyli…..branie. Niestety ryba miała tak dużo czasu, że przyszło mi tylko zwinąć zestaw i wywieść go ponownie. Do namitów wracamy przed 2.
O 2:45 miła niespodzianka odjazd na moim prawym kiju wywiezionym w ekstremalne miejsce poprzez gąszcz trzcin i na dodatek nad zwalonym drzewem. Zanim dotarło do mnie, że mam branie Michał już dawno stał przy kijach. Jako, że znany jestem z błyskawicznego „tempa” zaraz po wygramoleniu się ze śpiwora, założeniu polara i butów wychodzę oscentacyjnie z namiotu. Tam zastaję Michała z rękami zapartymi o swoje boki…..już myślałem ze nie wyjdziesz, słyszę z jego strony. Spokojnie, damy radę - odpowiadam. Po podniesieniu wędki ryba jeszcze „jechała”, po chwili zaparkowała w zaczepach. Powtarza się przećwiczony i dopracowany plany płynięcia po rybę. „Podróż” wydłużuła się trochę, ponieważ zdobycz znalazła na czystym (przynajmniej tak mi się wydawało) dnie, dwie wielkie gałęzie i jakieś zielsko. Po wyhaczeniu 20 metrowego przyponu strzałowego z pierwszego zaczepu przyszedł czas na drugi. Po dłuższej chwili ciągnięcia za trzymetrowy leadcore wyraźnie czuję rybę. Podciągam energicznie zestaw końcowy ze zdobyczą do góry. Naszym oczom ukazuje się cień ryby z ……..kilkumetrowym drągiem. Nawet nie pamiętam kiedy sam podebrałem rybę, Michał w tym momencie miał za zadanie sterować pontonem i odciągać rybę od trzcin.
Karpik ląduje w podbieraku, a na jego powierzchni widoczny jest 4metrowy drąg grubości przedramienia. Po odplątaniu zestawu z zawady, próbujemy podholować gałąź do brzegu, co z wagi na jej gabaryty i masę nie jest proste, ale w końcu się udaje. Wracamy do obozowiska, ryba ląduje w drugim worku, a my w namiotach. Rano po wypiciu orzeźwiajacej kawki przygotowujemy się do „pomiarów” naszych zdobyczy. Te ryby nie zdają się słabnąć, ciężko utrzymać je w pozycji zdjęciowej. Po kilku próbach uzyskujemy oczekiwany efekt w postaci wspólych zdjęć. Rybki po zabiegach „pielęgnacyjnych” wracają do wody. Możemy powiedzieć, że jest już dobrze. Mamy 3 ryby, więc będzie co opisać i wspominać.
Sobota to czas spędzony podobnie jak poprzednie, rozpalony gril, zapach pieczonego boczku w malownicznym otoczeniu natury….coś niezapomnianego. W ciągu dnia mieliśmy trochę czasu na uwiecznieniu tego niezapomnianego widoku w naszych małych pudełkach, zwanych potocznie aparatami cyfrowymi.
Pod wieczór powtarzamy nasz schemat działania. Jako, że dzień był już bardzo ciepły, wieczór spędzaliśmy pod parasolamim pod dyktando dyskusji na temat doświadczenia jakie zdobyliśmy na Goplanicy. W zanadrzu mieliśmy świadomość, że jutro rano musimy rozpoczać żmudne i chyba przez nikogo nielubiane procedury pakowania całego dobytku i powrotu do domów.
Przez cały czas trwania zasiadki byliśmy konsekwętni w wyborze swoich miejscówek. Ja nie odpuszczałem nawisów pod drugim brzegiem, a Michał spadu w okolicach zwalonej do wody brzozy, gdzie w środę postawiłem marker. Wyspa także była okupowana przez 2 zestawy. Nasze dywagacje przerywa około godziny 22:30 ostre pociągnięcie wędki na moim zestawie pod nawisami. Na szczęście siedzieliśmy blisko wędek więc ryba nie miała za dużo czasu żeby wejść w zwalone 3 metry dalej drzewo. Ryba była na tyle silna, że wyciągała plecionkę z wędki „postawionej na sztywno”. Szybka reakcja i dopracowana procedura płynięcia po rybę zakończyły się sukcesem. Po 15 minutach mieliśmy rybę w podbieraku.
Karp był chyba bardzo zaszokowany naszą szybkością, ponieważ w momencie wpłynięcia do podbieraka rozpoczeła się „kanoniada”. Ryba zorientowała się chyba, że jest w podbieraku i usiłowała za wszelką cenę z niego wyskoczyć urzadzajac nam w nocy niezły prysznic. Cyprinus przeciagał nas razem z pontonem, jak się później okazało była to największa ryba zasiadki, golec 12kg z małym hakiem. Nasz ulubieniec, a raczej ulubienica trafiła do worka, zestaw do wody, a my do namiotów.
Miła chwila i szczypta naszego sukcesu błogo oddalały się mojej pamięci przy zapadaniu w sen, gdy odezwał się mój sygnalizator z miesjcówki pod wyspą, gdzie także łowiłem „na sztywno”. Zanim wygramoliłem się z namiotu Michał tradycynie stał przy wędkach znowy patrzył na mnie tym wzrokiem, który jasno mówił - co ty tam tak długo robisz? Masz rybę! Wyprzedzając jego słowa uspokoiłem kolegę. Damy radę, daleko nie poszła, siedzi w trzcinach.
Jak się okazało ryba przepłynęła blisko 20 metrów przez najgęstrze trzciny i zatrzymała się dosłownie pół metra od podwodnych krzaków okalających wyspę. Procedura z pontonem sprawdziła się i tym razem. Następny „golec” 10,5 kg dołączył do naszej „kolekcji”, zapakowany w kolejny worek poczeka na nas do rana. Po wywózce w to samo miejsce szczęsliwy kładę się spać….nie na długo. Dosłownie po 45minutach u Michała zawył delkim. Odjazd był tak gwałtowny, że nawet kaczki z pobliskich trzcin się uniosły. Branie nastąpiło ze spadu pod zwaloną brzozą. Tym razem ryba poszła na otwartą wodę i wyholowanie jej z pontonu nie sprawiło nam większego problemu. Tak więc piękny pełnołuski samiec 11 kg powędrował do worka obok swoich kompanów. Do rana nie było już żadnych brań, przyszedł czas na poranną kawę i formalności związane z ważeniem, zdjęciami i dezynfekcją ran. W czasie nieudolnych prób wykonania kolejnych wspólnych zdjęc odwiedza nas Arek, który znacznie uprościł nam procedury fotagrafii w plenerze z „królami” wody.
Zanim przyszedł Arek, nasze zdjęcia nie należały do profesjonalnych. Wsztstkie rady Przemka Mroczka z kadrowaniem i pewnym chwytem ryb zostały zapomniane, po prostu nie mogliśmy utrzymać cyprinusów w „ryzach” dopiero co wyjętymi z worków karpiowych. Uśmiechy zadowonienia nie opuszczją nas nawet przy nieudanych próbach zrobienia wspólnych zdjęć.
Jak to w życiu bywa wszystko co dobre kiedyś się kończy, także nasza zasiadka dobiegła końca. Cały dobytek przertansportowaliśmy z mozołem do aut zaparkowanych przy grobli. Trzeba przyznać, że miajsca dla sternika nie było za dużo, ale trzeba jakoś sobie radzić.
Musimy przyznać, że nasza zasiadka przekroczyła nasze wyobrażenia. Po początkowych złych wieściach z nad wody, dzięki naszej uporczywości i cierpliwości możemy się pochwalić sześcioma pięknymi karpiami, które dostarczyły nam niewyobrażalnych emocji i satysfacji. Po zapakowaniu całego niezbebnego ekwipunku pozostała nam tylko wspólna fotka i powrót do szarej rzeczywistości.
Chcialibyśmy podziękować opiekunom wody za mile spędzony czas i cenne porady. Szczególne podziękowania należa się także naszym żonom, które muszą znosić nasze wyprawy. Goplanica została zapisana na stałe w moim wędkarskim harmonogramie, myślę, że Michał także się przekonał do tej wody, która przynosi wiele radości ze złowinych ryb, ale uczy także pokory i wytrwałości w dążeniu do osiągnięcia zamierzionych celów.
Pełną fotorelację możecie zobaczyć odwiedzająć galerię. .