„Ze snu wyrywa mnie głos centralki. Jest tak przenikliwy, że w pierwszej chwili nie wiem o co w ogóle chodzi. Uzmysławiam sobie na całe szczęście, że jestem na karpiach - Co ja jeszcze robię w śpiworze? - pytam sam siebie. Wyskakuję z niego w kolejnej sekundzie. Odpalam latarkę, rozpinam namiot i wbijam się w wodery stojące przy wyjściu. Wydaje mi się, że ta cała sytuacja trwa już niewiadomo jak długo. Jazgot centralki, pisk sygnalizatora i odgłos obracającej się szpuli kołowrotka tworzą niesamowity zgiełk. Biegnę do kiji. Mam parę metrów plus jakieś pięć już w wodzie. Widzę, że to prawy zestaw. Swinger przyklejony do kija i ciągle ubywająca żyłka ze szpuli. Prawdziwy odjazd. Chwytam za kij. Ręka na szpuli. Jest! Czuję go! Cały czas jedzie. Palcami stopniowo dociskam szpulę próbując go wyhamować. Zwalnia, ale nie od razu. Wydaje mi się, że ryba jest już pod drugim brzegiem i za chwilę wyjdzie na niego i zniknie w zagajniku. W końcu stanęła. Staram się ją kontrolować najlepiej jak tylko potrafię. Udaje mi się ją nawet cofnąć kilka metrów, lecz to cały czas ona dyktuje warunki tej gry. Znów ostry zryw i szczytówka kija skłania się ku wodzie. Zagrał hamulec w kołowrotku. Pięknie walczy. Wędka pokazuje mi jej siłę uginając się miarowo przy każdym mocniejszym uderzeniu ogona. Wiem, że nie będzie to lekka przeprawa. Staram się tłumić emocje i zachować zimną krew. Przy każdej okazji stopniowo pompuję. Kawałek po kawałku odzyskuję metry żyłki, ale karp się nie poddaje. Robi jeden zwrot, drugi i za każdym razem udaje mu się zyskać parę metrów. Kosztuje go to jednak sporo sił. Jeszcze jeden krótki odjazd i czuję, że mój przeciwnik jest już słaby.
Pomyślałem, że do pomocy przy podebraniu przydał by się kolega, który obozował jakieś trzydzieści metrów ode mnie. Chcę do niego zadzwonić, ale okazuje się, że nie mam komórki w kieszeni. Leży w namiocie przy łóżku. Teraz już wiem, że zdany jestem tylko na siebie i że nie mogę sobie pozwolić choćby na mały błąd. Każdy mój ruch wydaje mi się mocno przemyślany. Moje poczynania stają się coraz pewniejsze. Gdzieś w świetle latarki zauważam w wodzie jasny kształt. Wiem, że to mój przeciwnik. Serce zaczyna łomotać, a przez ciało przechodzi dreszcz emocji i rozkoszy z niesamowitego holu. Ma jeszcze tyle sił, że udaje mu się zejść do dna i zrobić młynek. Traci przez to resztę sił. Nadszedł właśnie czas na finał. Opieram podbierak o ramię. Popuszczam jeszcze hamulec o jeden ząbek żeby w jakimś ostatnim zrywie nie dać się zaskoczyć i staram się nadnieść karpia.
Musi być naprawdę zmęczony, bo udaje mi się za pierwszym razem. Naprowadzam go nad siatkę, a drugą ręką chwytam i unoszę podbierak. Sto myśli w jednej chwili przebiega mi przez głowę. Uda się czy nie? Jest! Wspaniała ryba ląduje w matni. Czuję się wniebowzięty. Luzuję żyłkę na kołowrotku i spoglądam do podbieraka. Piękny. Wiem już na pewno, że poprawiłem właśnie swoją życiówkę. Wycofuję się powoli na brzeg. Kładę rybę na macie i przykrywam. Leży spokojnie. Teraz biorę telefon z namiotu i dzwonię po kolegę żeby szybko przyszedł. Gdy nadszedł, karp leżał na macie w pełnej okazałości. Okrzyk zachwytu i radości wydobył się nam z ust jednocześnie. Kilka szybkich zdjęć na gorąco i pierwsze ważenie. Ponad 19 kilo. Okazuje się jednak, że w emocjach nikt nie wytarował wagi. Ostatecznie po powtórzonym ważeniu wiemy, że karp ma 18.200 kg przy równych dziewięćdziesięciu centymetrach długości. W ten sposób poprawiłem swoją życiówkę o całe 3 kilogramy. Wspaniały golec trafia do worka, gdzie odpoczywa do rana.
Ja przez pół nocy nie potrafię zmrużyć oka. W myślach przeżywam jeszcze raz całą przygodę. Rankiem zjawia się nad wodą mój przyjaciel. To on będzie głównym fotografem. Również jest pełen zachwytu oglądając rybę. Muszę tu napomknąć, że to właśnie ów przyjaciel już nie raz nakłaniał mnie żeby zasadzić się na tej wodzie na karpia. Musiało upłynąć wiele czasu zanim go posłuchałem. Tak więc jest on jakby współtwórcą mojego sukcesu. Jestem mu za to naprawdę wdzięczny. Podsumowując: karp był efektem trzytygodniowego karmienia, a każde kolejne trzy weekendy spędzałem na zasiadce. Po pierwszym tygodniu w łowisko weszły leszcze. Po drugim tygodniu był jeden karpik. Nieduży ale karp. Po trzecim udało mi się przechytrzyć wyżej opisanego misiaczka. Kulki na które łowiłem były własnego wyrobu, wykonane na bazie miksu Jet Fish – Klub Bioenzym na aminokompleksie kałamarnica. Miejscem połowu było wyrobisko pożwirowe w pobliżu Leszna."