„Chciałbym tym co napiszę przypomnieć jak łowiliśmy kiedyś. Zapewne dla większości kolegów i koleżanek preferujących to hobby (a może coś więcej-sposób na życie pełne fascynujących wypadów nad wodę). Są to stare sposoby, ale wierzcie, że przynoszą efekty. Osobiście nie mogę sobie pozwolić na wydanie kilku tysięcy złotych na sprzęt i radzę sobie tym co mam i tym co mam w głowie. Choć moje karpiowanie nie trwa długo, bo od trzech lat (wcześniej kręcił mnie każdy rodzaj połowu, już od 5 roku życia nosiłem wędkę z nad rzeki do domu z uczepionym tłustym okoniem, bo bałem się go odhaczyć). Jednak zdążyłem się nauczyć kilku rzeczy, choć nie było to łatwe, bo nie miałem nauczyciela, który by mnie pokierował ku rekordom i ukrócił bolesne potyczki z miśkami. Moja przygoda opiera się głównie na metodzie spławikowej, choć powoli wdrażam sposób połowu karpi z ciężarkami samo zacinającym, czyli aktualnie najbardziej rozwiniętą metodę.
Łowisko, na które uczęszczam od trzech lat leży w woj. lubelskim i jest to jeziorko Białe Sosnowickie, niedaleko miejscowości Sosnowica, położone w uroczym zakątku pojezierza łęczyńsko-włodawskiego. Otoczone jest w większej części lasem i jest wręcz niedostępne z brzegu (bagna i szeroki pas trzcin), poza kilkoma miejscami gdzie można się ulokować. Jezioro obfituje w miejsca, w których karpie uwielbiają przebywać i jest ich tam dosyć liczna populacja, nie mówiąc o amurach. Niejednokrotnie zaprzestawałem łowienia, bo rybki nie chciały współpracować i płynąłem pontonem w sobie tylko znane miejsce i obserwowałem żerujące na dywanach moczarki i grążeli amury i karpie. Bywały takie dni, że liczebność stadka osiągała nawet około 40 sztuk na powierzchni dwudziestu arów. Wielkości ryb były różne, od 5 do ok. 20 kg.
Bliskość takiego miejsca skłoniła mnie właśnie do przygotowania sobie miejscówki. Obecność moczarki, korzeni grążeli wykopanych przez ryby i mułu w tym raju dla karpiarza spowodowała, że postanowiłem nęcić za pasem trzcin w pobliżu tego miejsca, z którego prowadziła ścieżka (deptak dla miśków)na środek jeziora mającego 140ha. Sypałem przez pierwszy rok tylko parowaną pszenicą z dodatkami atraktorów, a łowiłem na kukurydze z puszki. Efekty były niezłe, ale ilość ryb nie utrzymanych na wędce to 6-10. Kolejny rok był słabiutki, pszenica nie skutkowała, więc nęciłem grochem i łowiłem na niego, ale większych karpi nie uświadczyłem. Wiem tylko, że ktoś mnie podpatrzył i wyczuł moment, bo w ciągu jednego wieczoru złowił w mojej miejscówce około 30 karpi. I w końcu w ubiegłym roku postanowiłem spróbować grubej zanęty, czyli kukurydzy, kulek. Oczywiście kulek nie kupowałem tylko sam je robiłem, dzieliłem na porcje po 50 sztuk i zamrażałem.
Po miesiącu nęcenia, co trzeci dzień, bo nie mogę sobie pozwolić na kilkudniową zasiadkę, nadszedł ten dzień. Jak zwykle dwa dni wcześniej moczyłem 5 kg „kuku” i trochę konopi gotując je dzień przed rannym wypadem. Wszystkiego tak jak zwykle - wiaderko 10 litrów kukurydzy gotowanej, 50 kulek truskawkowych, kilka miodowych zapakowałem do bagażnika, na to ponton, wiosła, kotwice, wędki, podbierak, skrzynka z przyborami. Nastawiłem budzik na 2:00 i do łóżka.
Rano jak zwykle żeby nie obudzić żony i dziecka obudziłem się wcześniej i wyłączyłem budzik, coś do picia i do samochodu. Idąc do garażu podziwiałem spokój wczesnego poranka. Śpiew ptaków rano coś pięknego i ta cisza. Zajechałem nad jezioro - dziwne ani żywej duszy – pomyślałem, nie będę miał żadnego kontaktu z rybą. Upały przestraszyły wędkarzy. Nie patrząc na nic zabrałem się za wypakowanie gratów i zacząłem pompować ponton, patrząc na lustro wody, co było zawsze przyjemne, bo ogromne tołpygi jak torpedy przecinały co chwila całe jezioro. Wrzuciłem wszystko do pontonu i do dzieła, bo przede mną około kilometra w poprzek jeziora. Płynąc obmyślałem plan jak tym razem przechytrzyć ryby, a przypomniane wcześniej tołpygi umilały mi podróż płynąc jak delfiny w pobliżu pontonu, równolegle ze mną, oznajmiając swoją obecność pasem piany i falą. Co jakiś czas obserwowałem uciekające karpie pozostawiające podczas zrywu kępę drobnych bąbelków. Dopłynąłem na miejsce, czyli do naturalnej i niezmienionej od kilku lat wnęki w trzcinach wielkości niedużej łódki. Godzina 2:45. Żadnego ruchu w trzcinach, ale to jeszcze za wcześnie, rzuciłem kilka garści kukurydzy i kilka kulek. Odpłynąłem około 8 metrów do tyłu, w głąb większej zatoki, w której zawsze łowiłem, osłoniętej z jednej strony lasem z za którego zawsze później wschodziło słońce. Ustawiłem się odpowiednio i rzuciłem kotwice. Rozłożyłem wędki i po chwili widziałem dwa spławiki w odległości 1,5 metra od siebie. Na pierwszej wędce od lewej żyłka naprawdę nawet nie wiem jakiej marki, wiem tylko że pochodziła z Anglii, ze średnicą 0,28 i wytrzymałością 9.1kg, na końcu zestawu spławik 2,5g przypon 40cm z plecionki 0,14 PP połączony kręrtlikiem i hak rozmiar 2, na który założyłem 2 kukurydze obtoczone w pudrze truskawkowym TB. Drugi zestaw to plecionka Berkley Whiplash zielona 0,21, spławik taki jak poprzednio i hak 1/0, na który założyłem 3 kukurydze także truskawkowy puder TB. I czekam do pierwszych odjazdów antenek.
Teraz to już niewielu karpiarzy łowi w ten sposób i z takiej odległości, na dodatek na zestawy ze spławikiem, dlatego chciałem zaprezentować swą przygodę. Po tych kilku rybkach zmieniłem system nęcenia i łowienia na gruntowy, choć ciężko jest łowić na łódce bądź pontonie zestawami gruntowymi. Ciężko jest wyczuć czasami branie, ale to jezioro nie rozpieszcza i tylko z łodzi można mieć szansę z dwucyfrowymi rybami.
W trakcie oczekiwania słyszę niedaleko, jakieś 100m taplające się w trzcinach dziki. Myślę sobie żeby mi w zestawy nie weszły, ale po pewnym czasie ucichło. Minęły dwie godzinki. W końcu delikatny i powolny odjazd lewego spławika, po pół metrze zacinam. Jest!!! Co prawda coś niedużego, bo potulnie jak baranek odchodzi od trzcin nie walczy i kieruje się na środek jeziora. Myślę sobie nieduży karpik około 3kg. Ale po pierwszym okrążeniu pontonu na odległości 5 metrów nie mogę ryby od dna oderwać. Drugi raz w koło przekładam wędki. Myślę coś nie tak i mocniej do siebie i wtedy jakbym byka rozjuszył. Ja swoje, a ryba swoje. Zdążyłem tylko trochę hamulec poluzować, odjazd na 20 metrów, hamulec gra jak szalony. W końcu przestał, ja do siebie delikatnie, a ona znowu przy dnie, powolutku, powolutku w koło pontonu, nic sobie z mojej obecności nie robiąc, czasami wręcz zbieram żyłkę, bo ryba płynie sama do mnie. Nie zastanawiając się znowu stawiam jej celowy opór by nie weszła w kotwicę, a ona znowu odjazd i po chwili z powrotem w koło pontonu i przekładanie wędek. Męczyłem rybę około 10 minut uważając na żyłkę, która pękała wcześniej przez nieuwagę i źle wyregulowany hamulec na kilku sztukach. Po około 10 minutach pokazał się srebrny długi amur. Wygiął się jak banan i powoli do podbieraka. Dopiero, gdy leżał w pontonie mogłem poczuć ten dreszczyk, że w końcu udało mi się złowić jednego z bywalców mojej miejscówki. Szybkie zdjęcie telefonem do sadza i za burtę.
Zarzucając zestaw krew buzowała w żyłach, bo to pierwsza wyjęta ryba takiej wielkości. Po kilku chwilach przemyśleń i cieszenia się chwilą drugie branie, tym razem na prawej wędce. Tak samo powolny odjazd spławika i ciach!! Jest!!! Tyle, że w przeciwieństwie od poprzedniej ryby ta w ułamku sekundy jest już kilka metrów dalej w trzcinach i nie zamierza się zatrzymać. Dokręcam hamulec, bo plecionka może mi na to pozwolić i jadę razem z nią zakotwiczony, z wędką wygiętą do maximum kilka metrów w trzciny. Plecionka kładzie trzciny jak huragan, a ja myślę oby tylko wszystko wytrzymało. W końcu staje i cisza. Rybsko stanęło w miejscu i ani drgnie. Gramolę się pontonem kilkanaście metrów głębiej w trzciny i z wędką w pionie między nogami, co jakiś czas zbierając luz. W końcu dopłynąłem, wpatruję się w miejsce gdzie utkwił zestaw i w tedy zobaczyłem tą paszczę. Wielki pysk karpia tłoczył wodę ze zmęczeniem. W końcu kawałek mnie przewiózł. Takiego karpia jeszcze nie widziałem. Ale jak go podebrać w tych gęstych trzcinach? Włożyłem delikatnie podbierak pod rybsko, ale karpisko się zerwało i zdążyłem tylko złapać wędkę, która sterczała pionowo i jak zapałka złamała się w połowie, a misio dalej stał w tym miejscu. Co z nim zrobić? Nie da mi się tak podebrać bo jest stanowczo za długi (po zmierzeniu z grubsza miał jakieś 105cm). Nie zdołam go podebrać i delikatnie podciągnąłem za plecionkę karpia do góry widząc jaki jest zmęczony delikatnie dwoma rękoma uniosłem i docisnąłem do burty pontonu. Przytrzymałem chwilę i do góry z wielkim wysiłkiem. Ale mam rybę! Wielki długi lustrzeń ląduje w podbieraku i do wagi. Waga wskazała 13,80kg, ale ta długość była imponująca 105cm. Wypuszczając karpia przypomniałem sobie o amurze, który był w sadzu. Wypłynąłem na czystą wodę, zwinąłem to, co zostało z wędki drugą też. To, co zostało w wiaderku z zanętą wysypałem w miejscówkę. Dochodziła 8 godzina, a do pracy jeszcze trzeba dotrzeć i znowu kilometr przez jeziorko z przerwami, by amur wrócił do formy w wodzie. Już na brzegu zwarzyłem amura 14,5 kg przy 95cm, zrobiłem zdjęcie, choć samemu z telefonem to nie da się poszaleć i ryby nie męczyć stąd tylko takie zdjęcie. Szkoda, że nie było jakiegoś wędkarza, który by mi pomógł, ale zdjęcia nie są tak ważne jak to, co się przeżyło na wodzie.
W ciągu tego samego tygodnia złamałem drugą wędkę na mniejszym amurze, bo miał 8kg, ale na sztywnej plecionce i wędce 3,9m 3lbs. Wplątał się w kotwicę i wędka pękła jak zapałka. Było jeszcze kilka karpi i amurów o wadze oscylującej około 5kg. Łowienie z brzegu ma inne zasady, a na łodzi czy pontonie ryba ma większe szanse. Nie wiem, dlaczego, ale amury są bardzo trudnymi przeciwnikami łowiąc na łódkach, bo zawsze kierują się w przeciwieństwie do karpi w kotwice. Życzę każdemu tyle atrakcji i emocji, jakich przynosi mi wędkowanie z pontonu. Choć w tym roku nastawiam się na łowienie z gruntu i łodzi."