Nie będe wiele się rozpisywał . Za to moja historia jest z pierwszej ręki i autentyczna , nie mająca nic wspólnego z próbą literackiego nieudolnego opisu połowu rekordowego karpia z pogranicza "fikszyn". A było to tak. Pewnego pięknego lipcowego początkującego łikend (jeżeli kogoś razi , iż piszę po polsku to przepraszam , ale inaczej nie będzie ) dnia wraz z moim kumplem Józefem mieliśmy udać się na nasze ukochane łowisko" Marker Timu" , tuż po zakończeniu przez Józka pracy , gdzies około godziny 16 - tej. Dzień jeszcze długi więc do wieczora spokojnie można się zainstalować . No dobra , ale po kolei . Ja czyli Bodzio z racji , iż już zakończyłem okres ustawowego zatrudnienia udałem się koło południa po zaopatrzenie w naszą ulubioną śliwowiczkę do pobliskiego Barwinka na Słowacką "stranę" . Wziąłem 2 litrowe butelki , jedną dla nas , a drugą dla Józka , ponieważ miał w domu majstra, który przerabiał mu centralne i jak to u nas w zwyczaju na sucho by raczej chłopisko nie dał rady tego zrobić .Punkt 16 wyjeżdżamy na dwa auta , Józek z przyczepą ,a ja solo . Jadę za nim spokojnie popijając piwo bo upał doskwiera(oczywiście bezalkoholowe ) . I tutaj muszę zaznaczyć choć nie lubię tego robić : "nigdy nie jeździmy po alkoholu". Nagle w połowie drogi Józek hamuje , a ja za nim i zatrzymujemy się. Wysiadam i co widzę : nieszczęśnik kogut tak niefortunnie znalazł się na jezdni w miejscu w , którym być nie powinien , iż niestety zakończył żywota potrącony przez samochód Józefa , a on nic sobie z tego faktu nie robiąc stwierdził : Bogdan weźniemy go na kolację. Zrobię go po swojemu według starego cygańskigo przepisu i będzie w sam raz do wieczornej śliwowiczki. Ledwie skończył mówić, a z za płota odzywa sie męski głos - tutaj muszę użyć niecenzurowanych słów , jeżeli ma być autentycznie : " co kurwa ,do szpitala go zabierasz". Nie było wyjścia , zostawiamy koguta właścicielowi i w drogę bo czas nagli. Mijamy Liwocz widoczny w oddali i niebawem meldujemy się na naszym ulubionym stanowisku, które dzięki Bogu jest wolne. Ustawiamy przyczepę i w zasadzie można by było zabrać się do rozkładania sprzętu lecz śliwowiczka przebywająca w lodówce kusi z daleka swoim dobrze znanym nam smakiem i aromatem . Walniemy po jednym i do roboty . Jako , że po jednym tylko ,nie pasuje , dziubniemy na drugą nogę i bedzie w sam raz. Józek mówi - nie ma pośpiechu , wszystko zdążymy zrobić , dawaj tą twoją słynną fasolkę po bretońsku oczekującą w termosie. W zasadzie wiele przed wyjazdem nie jedliśmy więc obiad będzie jak najbardziej na miejscu. Fasolka faktycznie tym razem mi się wyjątkowo udała . Jemy ze smakiem przepijając znakomitą śliwowiczką. Ku mojemu zdziwieniu butelka okazuje się byc już pustą . Rozważnie podchodząc do tematu stwierdzamy obaj co następuje : "przy takim żarciu cóż to jest na dwóch takich chłopa - ani w dupie , ani w głowie". Słowa , ktore teraz przytoczę wywołują u nas po tak długim czasie salwy śmiechu , a brzmiały one w ustach Józka właśnie tak , cytuję : Bogdan ja mam dalej smaka , huj z majstrem , kupię mu jakieś pół litra w sklepie . Dawaj tą flachę z lodówki , aby za bardzo nie przemarzła . Powiem tylko tyle, co było dalej to dopiero koło południa nastepngo dnia z wielkim trudem dało się i to nie do końca ustalić. Jednak aby zakończyć to krótkie opowiadanie trzeba to powiedzieć. Niestety pomimo szczerych chęci nie udało się nam rozłożyć sprzętu i zarzucić zestawów. Mało tego koło południa po całonocnych intensywnych opadach , które uszły jakoś naszej uwadze mając do dyspozycji monitoring powodziowy poprzez internet w telefonie okazało się , iż to ostatni gwizdek na to ,aby składać zabawki i zmykać ponieważ lada moment Wisłoka przeleje nasze łowisko i zostaniemy uwięzieni. Ta sztuka dzięki Bogu udała nam się i z wielkim trudem zdołaliśmy odjechać w ustronne miejsce położone znacznie wyżej przy drodze tak aby odbyć kwarantannę . Do domu zjechaliśmy dopiero w niedzielę w południe ,w myśl zasady , iż nigdy nie jeździmy pod wpływem alkoholu. I to już koniec naszej historii . Następnym razem to dopiero połowimy!