Wieczorne pakowanie i całonocna podróż zleciały błyskawicznie.
Kaszuby przywitały nas wspaniałym słonecznym porankiem, co zapowiadało udany urlop tak dla mnie, jak i dla mojej rodziny.
Przyjacielski uścisk dłoni z Tomkiem - właścicielem łowiska, oraz zasięgnięcie informacji o ostatnich połowach zabrały mi prawie 2 godziny. Rozbicie obozu i rozpakowanie sprzętu to kolejne kilka godzin. Zmęczenie zaczynało dawać o sobie znać, więc sondowanie łowiska postanowiłem przesunąć na dzień następny. W końcu 10 dni to szmat czasu. Zestawy wyrzucone na ślepo przed siebie czasami się sprawdzają. Z lat wcześniejszych wiedziałem, że pas roślin podwodnych ciągnie do ok. 20 m od brzegu więc rzut to nie był problem.
Zestawy w wodzie więc można odpocząć. To była dobra decyzja, bo już o 17 Kaszuby przypomniały mi o tym, że lipiec to najbardziej mokry miesiąc w naszym kraju.
Lało do samego rana. Noc upłynęła mi tylko na odpoczynku po podróży. Kawa, obserwacja wschodu słońca i łowiska to praktycznie od zawsze rytuał każdego mojego poranka nad wodą.
Sondowanie, stawianie markerów i wywózka zestawów zajęły mi prawie 6 godzin.
Pozostało już tylko oczekiwanie na dźwięk centralki, który potwierdzi dobre typy co do miejscówek.
Niestety. Kolejne 24 godziny mijają bez żadnych oznak żerowania. Klasyczne przynęty na tą wodę, czyli KillKrill i KrillBerry w rozmiarach 18 i 24 mm sprawdzały się zawsze, więc byłem ich pewny. W ciągu dnia postanowiłem jeden z zestawów przerobić na zig riga i wywieźć, gdyż w odległości ok. 200 m od brzegu zauważyłem pływające karpie i kilka spławów.
I to był strzał w dziesiątkę. Już po godzinie od wywózki usłyszałem delikatne piknięcia na zestawie zigowym. Ciężarek leżał 12 metrów poniżej przynęty więc nie czekając na klasyczną rolkę lekko przyciąłem. Szczytówka wędziska ugięła się i wiedziałem, że mam swoją pierwszą rybę na zig riga.
Kilkanaście minut holu i rybka ląduje w podbieraku. Nie sądziłem jednak, że będzie to taki kolos. Widziałem ryby łowione na zig riga, ale rzadko kiedy były to ryby powyżej 10-12 kg. Mi się trafił prawdziwy okaz. Waga 17,2 kg musiała wymusić „banana” na twarzy.
Skuteczną przynętą ponownie okazał się KrillBerry, tym razem jednak był to Pop-up dumbels 14 mm z klasycznym hakiem choddy nr 4 . Idealnie zapięta nie miała szans na uwolnienie się. Szybka sesja foto i powrót do wody.
Każdy zestaw starałem się trzymać w wodzie przynajmniej 48 godzin. Kulki spokojnie to wytrzymywały. Oczywiście wszechobecna drobnica potrafiła nawet w 5 godzin twardą 24 mm kulkę zminiaturyzować do rozmiaru 12 mm. Jednak na głębokościach poniżej 6 metrów miałem z nią spokój.
Kolejne branie to kolejne 24 godziny przerwy. Tym razem trafiłem na okaz „bezpłetwowy”. Pełnołuski karpik miał zmasakrowaną płetwę ogonową, część grzbietowej i brzuszne. Jak się później dowiedziałem to wynik przetrzymywania przez rybaków przed sprzedażą. Masakra. Nie chcąc go męczyć dalej szybko wrócił po odkażeniu do wody.
Wieczorem ponownie spadł deszcz i jedyne co się udało łowić to leszcze. Moja córka Natalia dzielnie pomagała mi w ogarnięciu tego przyłowu, który mnie lekko drażnił, jednak jej sprawiał przyjemność w holu. I niech mi ktoś powie, że orzech tygrysi to nie przynęta na leszcze.
Kolejne trzy dni bez karpiowego odjazdu. Jedynie leszcze meldują się podbieraku z zegarkową regularnością. Każdego dnia czekałem cierpliwie obserwując wodę i próbując zlokalizować ryby, jednak w mojej części łowiska praktycznie nikt nie łowił. Zmienna pogoda, przechodzące fronty burzowe zrobiły swoje.
Dopiero piątek coś zmienił. Dwa poranne brania przywróciły nadzieję na fajne okazy na macie. Pierwszy niestety spiął się po owinięciu wokół markera, za to drugiego udało się bezpiecznie wyholować. Tym razem KillKrill okazał się bardzo skuteczny.
Niestety, nadzieja na kolejne ryby okazała się płonna. Nic więcej nie udało mi się wyholować. Nawet leszcze przestały żerować. Kolejny raz zostałem sprowadzony do pionu. To, że w łowisku są duże ryby i jest ich bardzo dużo, nie oznacza, że uda się je złowić. Klasyczny prztyczek w nos, bo inaczej tego nie można chyba nazwać. Ciągła zmiana pogody, słoneczne poranki, burze w ciągu dnia, silne wiatry zrobiły też swoje. Jak widać nie zawsze znajomość łowiska, przynęt i wiara w swoje umiejętności gwarantuje sukces. Oczywiście te trzy ryby to jednak sukces, ale niedosyt pozostaje. Tą lekcję przyjąłem na klatę i wierzę, że następnym razem uda mi się przechytrzyć więcej, a co najważniejsze, większe osobniki żyjące w tej przepięknej wodzie.
Pożegnanie z Kaszubami to kolejna zbliżająca się burza.
Oby następnym razem pogada była przychylniejsza i karpiowaniu i odpoczynkowi.
Z karpiowym pozdrowieniem
Tadeusz Kwiatkowski
Carp-World Team