Każdy z nas karpiarzy ma jakiś cel, barierę, którą próbuje pokonać. Moim przez długie lata było przekroczenie magicznej granicy.
+20.
Wędkuję od 30 lat, od 15 śmiem nazywać siebie karpiarzem. Przez ostatnie 15 lat zaliczyłem grubo ponad 100 zasiadek, ale wciąż odbijałem się 'dwudziestki' jak od ściany... Wiedziałem, że ten dzień w końcu nadejdzie, ale nie spodziewałem się, że odbędzie się to z takim przytupem :)
Sentyment do Jarosławek mam od dawna, bo tam testowałem pierwsze przypony własnej roboty, czy pierwsze własnoręcznie ukulane proteiny. Niby dużo tam potężnych ryb, przewinęło się ich przez moje maty setki, ale wciąż brakowało tej dwójki z przodu. W tym roku startowałem tam (pełen optymizmu) w zawodach, ale zakoczyły się one dla mnie świetną lekcją pokory. Niby znam tę wodę jak włąsną kieszeń, wylosowałem teoretycznie najlepsze stanowisko, a tu klops - nic do wagi.
Wytrzymałem 2 miesiące (z przerwą na dzikusa) i w pierwszy piątek września, razem z drużynowym kompanem Mike'iem (i jego synem Maksiem) usiadłem na jdnym z moich ulubionych stanowisk. Na drugi dzień miała dołaczyć do nas moja ślubna i jedyna Dora, szczęśliwie choć trochę zarażona naszą chorobą. Pojawiły się pierwsze miśki, najwyraźniej ściągnięte do nas najprostszym sposobem, czyli wyrzuconym w pocie czoła żarciem. Żadne tam wynalazki - kuksa, trochę pelletów i kulek, dobrze zalane boosterem. W nocy pojawiła się pierwsza godna uwagi ryba - piękny lustrzeń (16,20kg). Spokojne przerwy między żerowaniem wypełniało nam tradycyjne gadanie o rybach, dobrej muzyce i oczywiście latające spomby i słuchanie Metalliki ;)
Drugi wieczór rozpoczęły dwa porządne paździochy (czyt. jesiotry), a jeden z nich urządził mi jazdę porównywalną tylko z odrzańskimi sumami.
I tak ich nie lubię ;)
W nagrodę, późnym wieczorem zbliżyłem się ponad osiemnastokilogramowym lustrzeniem do mojego PB (19,20kg), ale to wciąż nie było to... Przed drugą w nocy nastąpiło odcięcie zapłonu, ale sen przerywały pojedyńcze piki i jeden wylądowany misiek godzinę przed świtem.
Nastał dzień.
TEN dzień.
Poranna kawa wypiiiiiiiiii, pi pi pi piiiiiiiiiiiiiiiiiiii..... i czuję tą leniwą majestatyczną siłe na drugim końcu wędki. Od razu wiem, że będzie piękna ryba.
I jest rekord, z małym ale - ciągle brak dwójki z przodu (19,60kg, maruda). Japa na szczęście cieszy się jak głupia, zwłaszcza że Dora bije chwilę później swój rekord, wymarzonym, pięknym żółto-białym jesiotrem.
Godziny mijają, zaczyna zacinać przenikliwy deszcz, a na macie melduje się dublecik. Razem nawet +20 było ;)
A +20 ciągle na ołtarzyku.
Koło 15 zostaję sam i w strugach deszczu zaczynam powoli skłądać namiot. Na w pół zawinięty w namiotową podłogę słyszę potężny odjazd. Wypadam z namiotu, podnoszę wędkę i...
...i stop. Ryba staje w miejscu i kilka minut zastanawiam się, czy to zaczep. Po chwili widzę, że żyłka jakby od niechcenia zaczyna uciekać w bok i już wiem, że po drugiej stronie nie wisi żaden ułomek. Po kilkunastu minutach, 20 metrów od brzegu widzę szeroki pas bąbli, kilka metrów za wchodzącą do wody żyłką. Wiem, że będzie dobrze, bardzo dobrze.
I co?
I druga wędka zaczyna jechać jak opętana, a pode mną lekko uginają się nogi. Potężna ryba na haku, drugi odjazd, nikogo w pobliżu, jeden podbierak... Udaje mi się w dotrzeć do poda, podnoszę drugi kij dokręcam lekko wolny bieg i niech się dzieje wola karpia. Po kolejnych kilku minutach udaje mi się wprowadzić do podbieraka pierwszą rybę, rzucam odbezpieczony kij w krzaki, podbierak z rybą w wodzie, a ja pędzę do drugiej wędki.
Jest!
Powoli i majestatycznie jechał cały czas, więc był już dość daleko. I czuję, że nie będzie lekko. Zaczynam się rozglądać za pomocą, ale nie widzę nikogo w pobliżu. Podchodzę do podbieraka (ciągle holując potężna rybę) i widzę, że ciężko będzie dołożyć temu prosiakowi kompana. Zaczynam ordynarnie drzeć japę i machać ręką. Kilkanaście metrów ode mnie zza trzcin widzę idącego szybkim krokiem, leko wystraszonego sąsiada. Z daleka widzi co się dzieje i biegnie po kolegów i drugi podbierak.
Jestem (prawie) uratowany.
Drugi misiek zachowuje się tak samo jak pierwszy - zostawia szeroki pas bąbli kilka matrów za przecinającą wodę żyłką. Wiem, że będzie dobrze, ale nie myślałem, że aż tak.
Ryby są potężne, nie ma szans, żeby zmieściły się razem w kołysce...
Pierwsze ważenie 20,50kg.
Drugie ważenie 22,50 kg.
Dublet życia, so far. I jest nowy cel, trójka z przodu ;)
Kurtyna :)