Nie wierzę w talizmany. Można mieć pamiątkę, symbol chwili szczęścia przeżytego niegdyś, które wraca do nas w myślach gdy zobaczymy dany przedmiot, owszem, ale nie dam wiary w króliczą łapkę wskazującą liczby do skreślenia w totka!
Wyjazd planowaliśmy skrupulatnie od paru tygodni. Standardowo. Miejsce, pogoda, warunki na lądzie, warunki w wodzie, ile sypiemy, co sypiemy, jakie duże przyjdą - czy przyjdą? Cały sezon dochodziły do nas informacje o pojedynczych, ale ładnych rybach łowionych w naszej docelowej wodzie. Najlepsza zachęta!
Niedziela, jesteśmy. Wieje. Wystukane, wysypane, kije w wodzie, łóżka w namiocie, zadki w fotelach, piwko w dłoni, relaksss! Nocka minęła w ciszy, gdyby nie liczyć wizyty spinningisty polującego na sandacze. Porzucał, porozmawialiśmy o amurach, sandaczach i sumie 1,80m/65kg który tydzien temu zszokował jakiegoś wędkarza i wzbił w powietrze kurz z kanapy w miejscowym sklepie wędkarskim, gdzie działa najszybsze w Polsce forum dyskusyjne o tematyce „kto, gdzie, na co”. Noc jak zwykle dała nam się zregenerować, wyspać, wypocząć, BEZ PIKA. Dała nam też temat do dyskusji taktycznych („jak to możliwe że nie przyszły?”) przy śniadaniu. Słońce zaczyna prażyć niemiłosiernie. Kilka dni z kolei tak jest i ma się utrzymać.. I ta głupkowata opalenizna z zaznaczonymi oprawkami polaroidów... Ehh, karpiowe znamię!
Przed południem PIK. Wzdręga, z tych co to się nie obawiają karpiowego bałwana. W głowie świta mi pomysł.
Popołudnie spędziłem z Wiktorem. Ma 10 miesięcy, zaczął własnie chodzić i trudno odmówić sobie radości patrzenia na te jego małe sukcesy. Po 19 mały po kąpieli, wyjeżdżam, buziak, wychodzę. Żona jednak cofa mnie, dostaję od synka pluszowego smoka, pacynkę na palec. :)
Jadąc nad wodę mijam całe rzesze kolorowych kogutów z cukrowymi piuropuszami na głowach. Nie da rady przyspieszyć, bawią się bardzo „szeroko”, na kilka dni wprawiają w lekkie odrętwienie miasto i okolice. Reaktywacja słynnego Jarocina. Nad wodą ich nie słychać. Kompan niecierpliwie czeka już na mnie. Sypiemy dokładkę, przed zachodem słońca pichcimy kolację i decyzja. Zwijam jeden kij, podmianka na nowozakupioną karpiową 13stopową armatę, marker na zestaw, metrowa zrywka z „12”, ta wzdręga z rana. Nigdy dotąd tego nie robiłem, ale wyobrażenie jak chciałbym postawić zestaw zrealizujemy i zobaczymy co to da. Bierzemy wszystko w łódkę i płyniemy. Za kwadrans jesteśmy już w fotelach i zgodnie z rytuałem, kolacyjka, zachód słońca, piwko i gadka o rybach. Na uboczu, przy trzcinie na podpórce dolnika wędki z wzdręgą siedzi pluszowy smok. Wędkarstwo jest cudowne!
Równo o 22.30 odczytuję smsa od żony: „Ciekawe jak wam upłynie ta noc?”. Odkładam telefon. Słyszę warkot silnika drugiego kumpla wracającego do nas z pracy.
Wyjazd!
Wzdręga jedzie! Oszaleliśmy. Do kija dobiegłem nie dotykając stopami gruntu. Kumpel za mną. Żyła ze szpuli ucieka jak wściekła, chwilę patrzymy na siebie, tnę. Kij w parabolę, jedzie z hamulca. Nic nie czuję. Jest tylko jednostajna siła wlekąca mnie na drugi brzeg. Linka główna sprawdzona wielokrotnie mono 0,33... W końcu zwalnia, daje się pompować, traci siłę? Bzdura. Zrozumieliśmy swój błąd gdy zagrał komplet sygnalizatorów w nęconym... Zawrócił po łuku i zwinął wszystkie nasze wędki oraz markera! Dlatego dało się pompować. Holowanie mozolne, powolne głębokie pompy, odjazdy dalekie, silne i płynne jak Pendolino. Pachwina od wciskającego się w nią dolnika doskwierała dość mocno. Jakieś 50 minut minęło zanim plusnął po raz pierwszy na powierzchni. Daleko. Po chwili ujrzeliśmy jego łupy, w postaci wielkiej czerwonej brody z poplątanych żyłek, Karpiowych zestawów, markera. Nie było szansy tego odciąć, więc gdy tylko stało się to możliwe, wycofałem się z kijem na łączkę trzymając ten wielki supeł przy szczytówce. Za parę chwil widzę słup światła padającego na podłużny marmurkowy kształt i słyszę kumpla: „ja pie%&*, dwójka!”. Wyraziłem brak wiary w sprawność jego oczu i prośbę by mnie nie straszył. Czekałem aż głowę ryby owiną (o włożeniu nie było mowy) podbierakiem, złapią ją obaj w ramiona i na brzeg.
Na brzegu szok, euforia, krzyki, szaleństwo. Moje wędkarstwo zadrżało, złowiłem rybę życia i pewnie drugiej takiej nie zobaczę, a już z pewnością nie szybko. To było coś jak wygrana w totka. Codziennie wielu próbuje, słyszy się czasem że gdzieś tam ktoś tam wygrał, a tym razem udało się właśnie mi.
Od razu mówię że nie byliśmy przygotowani na takie manewry. Wydaje mi się teraz, że ani sprzętowo ani mentalnie. A może nie wierzyłem w powodzenie tej misji? Zabrakło nam opanowania by pamiętać o zwinięciu zestawów, nie mieliśmy ze sobą ani lustrzanki ani odpowiednio dużej maty, a tej karpiowej, którą mieliśmy, nie użyliśmy. Pewnie będą baty za to, ale powiem tylko, że zdaję sobie sprawę z niedociągnięć, natomiast wtedy nie było już jak ich naprawić. Wtedy cieszyłem się jak małe dziecko z biletów do disneylandu, odcięło mnie. Nas wszystkich!
Sum miał 198 cm. Waga? Ciężki był jak wszyscy diabli, ale ważenie wykraczało poza nasze możliwości. Jeśli spinningista wspominał o sumie 180/65 to ten mając niemalże 2 metry... Nie chcę i nie będę zgadywać. Zrobiliśmy trzęsącym się w rękach telefonem kilka zdjęć, wypiliśmy po piwku dygocząc od płynącego w żyłach światła. Wędek już nie rzuciliśmy, po wyjątkowo długiej rozmowie o wędkarstwie poszliśmy spać wiedząc, że i tak nie zaśniemy.
Do końca zasiadki nie widzieliśmy żadnego karpia. Nie pomógł nawet pluszowy smok :D