Moja przygoda z wędkarstwem zaczęła się w wieku 5 lat, a pierwszą zdobyczą były strzeble, malutkie ryby żyjące w leśnym potoku. Nie miałem wtedy wędki, a jedynie słoik i sznurek do wieszania prania. Przyznam, że była to wówczas metoda dość oryginalna, prosta w użyciu i niezwykle skuteczna nawet w rękach pięciolatka. Jak się tym łowi? Nie wiem, czy pisać o tym, ponieważ dzisiejsze prawo (ustawa o rybactwie i regulamin organizacji wędkarskiej) zabrania połowów w ten sposób. No, dobrze, napiszę o tym, ale proszę to uznać za wspomnienia z lat dzieciństwa (któż wtedy nieświadomie nie grzeszył?). Otóż, po zanurzeniu słoika w wybranym miejscu cierpliwe czekałem, aż rybka nieopatrznie wpłynie do słoika, a wtedy szybko pociągałem sznurkiem i słoik wyskakiwał na brzeg, najczęściej z rybką. Widok złowionej rybki niezmiernie cieszył. Jednak już wtedy wewnętrzny głos podpowiadał mi, że rybki muszą wrócić do wody, by kolejnej wiosny znów przypłynęły w to miejsce, całe i zdrowe. Tak wtedy czułem i postępowałem, a jako dziecko nie miałem pojęcia, że w zachodniej części Europy wśród wędkarzy rozwija się kontynuowana dzisiaj idea „Złów i wypuść” (Catch & Release), czyli złowioną rybę ostrożnie uwalnia się do wody. Ponadto, w owych czasach nie było Internetu pełnego zdjęć z rybami, więc oglądanie tych kolorowych rybek na swojej dłoni, podziwianie ich bogactwa kolorów i kształtów dostarczało niezapomniane wrażenia. Czułem wtedy, że ich wypuszczanie było dopełnieniem wędkarskiej przygody.
Obecnie moje łowienie ryb wygląda zupełnie inaczej. Wprawdzie łowieniu wciąż towarzyszy mi dziecięca pasja, która jednak w dorosłym życiu przerodziła się w umiłowane hobby: wędkarstwo. Pochłonęło mnie bez reszty karpiarstwo, czyli specjalizowanie się w łowieniu karpi.
Pogłębiam swoją wiedzę czytając pisma karpiowe, książki i oglądając filmy o łowieniu tych ryb, rozmawiam z innymi karpiarzami. Warto wspomnieć, że moda na wędkarstwo karpiowe przybyła do nas z Anglii dzięki telewizji, Internetowi i specjalistycznej prasie wędkarskiej. Anglia wiedzie prym w rozwoju wędkarstwa, nadaje ton etycznym wzorcom postępowania z rybami, a wielu wędkujących uznaje ją za wędkarską Mekkę.
Dla ponad 90% Polaków karp kojarzy się ze świętami, smaczną potrawą, apelami ekologów i „zielonych” o humanitarne traktowanie handlowych ryb (żywych), unijnymi dopłatami dla gospodarstw stawowych zajmujących się produkcją karpia handlowego. Pospolity wizerunek karpia to niewielka ryba o wadze 1-2 kg, przenoszona w reklamówce i przetrzymywana w wannie w oczekiwaniu, aż mąż wróci po pracy do domu i po męsku, z tłuczkiem w ręku „zajmie” się rybą. Coraz częściej widujemy karpie w supermarketach w postaci żywej przetrzymywane w akwarium lub oferowane w postaci filetów. Rzeczywistość karpiarska jest zgoła odmienna. W środowisku karpiarzy zabicie karpia jest niedopuszczalne, niestety i tu nie zawsze jest tak jak być powinno...
Dla mnie karp to coś więcej niż smaczna potrawa, to uosobienie zwierzęcej potęgi, siły, sprytu. Spotkanie z tą rybą to przygoda, pełna dobrych wrażeń i adrenaliny pompowanej w mięśnie podczas pojedynku. Warto dodać, ze pomimo dysponowania znakomitym wyposażeniem technicznym, w chwili pojedynku karpia z człowiekiem szanse wygranej po obu stronach są podobne, można powiedzieć 60% dla człowieka, 40% dla ryby. Proporcje te mogą się zmieniać adekwatnie do specyfiki łowiska, pogody, wielkości ryb i umiejętności karpiarza.
Ryby dwucyfrowe
Dla mnie prawdziwy karp zaczyna się od 10 kg masy ciała, a wszystkie ważące mniej są niechcianym przyłowem. Znam wędkarzy, których interesują karpie ważące dopiero o masie od 20 kg, a światowej sławy łowcy polują na sztuki ważące dopiero powyżej 30 kg. Koniecznie muszę nadmienić, że dwucyfrowe karpie nie tylko dużo ważą, ale też wiele lat przeżyły. Taka ryba jest bardzo doświadczona, potrafi unikać przynęt z haczykiem w środku, rozpoznaje podejrzane zapachy, potrafi w taki sposób pożreć przynętę, aby uniknąć zetknięcia się z haczykiem. Przechytrzenie doświadczonej sztuki jest nie lada wyzwaniem dla karpiarza.
Przygotowania do zasiadki
Przygotowania to miesiące wyrzeczeń, aby odłożyć potrzebny grosz. „Kaska” musi starczyć na skompletowanie ekwipunku karpiowego i zanęt, opłatę kilkusetkilometrowej podróży, zakup pożywienia, i oczywiście zaskórniaki na nieprzewidziane wydatki. Wyprawa karpiowa to dużo przygotowań i kompletowania sprzętu oraz przynęt, by choć przez tydzień móc rozkoszować się dziką naturą i oczekiwaniem na wielkie ryby.
Tegoroczna zasiadka
Styczeń tego roku wyjątkowo się dłużył, często gawędziłem z kolegą o rybach i w pewnym momencie pytam: Gdzie jedziemy w tym roku? Wywiązała się długa rozmowa, zaczęło się przeglądanie Internetu z opisami łowisk, rozdzwoniły się nasze telefony do zaprzyjaźnionych karpiarzy rozsianych po Polsce. Po miesięcznym gromadzeniu danych, opinii, komentarzy, w końcu podejmujemy decyzję: wyjeżdżamy na prywatne jezioro, gdzie właściciel przez 25 lat dba i pilnuje rybostanu jak oka w głowie, a my już tam raz gościliśmy i wiemy, że w tej krystalicznej wodzie pływają karpie o imponujących rozmiarach. Właśnie takie, które uwielbiam łowić.
Telefonicznie rezerwujemy jedno ze stanowisk, które naszym zdaniem będzie optymalne o tej porze roku (koniec maja). Dodam tu, iż o sukcesie w wędkarstwie decyduje kilka istotnych rzeczy. Wspomniany wybór stanowiska jest najistotniejszym czynnikiem, bowiem wiosenne ryby mogą przebywać przez 2 miesiące w płytkiej części jeziora, by przez następne 4 miesiące schronić się w głębokiej części akwenu. Związane jest to z panującą temperaturą powietrza i wody, czyli jest to kolejny czynnik, na który człowiek nie ma wpływu. Jeśli źle się wybierze miejsce łowienia, można zapomnieć o rybach. Pamiętam zasiadkę, gdy 2 sąsiednie ekipy doświadczonych karpiarzy nic nie łowiło, a my pociągnęliśmy karpie bisko 20-kilogramowe.
Ważny jest odpowiedni dobór specjalistycznego sprzętu, który wytrzyma starcie z kilkunastokilogramową rybą. A duże karpie łatwo się nie poddają, np. mogą celowo wpłynąć w gąszcz roślin, w podwodne zawady utworzone z powalonych drzew lub konarów itp. Trzeba mieć również „wędkarskiego nosa”, bo często o sukcesie lub porażce decydują szczegóły, niuanse niedostrzegalne dla laików i wędkarzy niedoświadczonych.
Wreszcie w słoneczną niedzielę nadchodzi dzień wyjazdu. Duży samochód osobowy w wersji kombi załadowany po dach nieco siadł na resorach. Okazało się, że miejsca już brakuje, a wszystkie rzeczy nie zostały jeszcze upakowane. No cóż, trzeba zrezygnować z zabrania niektórych. Towarzyszy nam gorączka pakowania, podniecenie w oczekiwaniu na przygodę, więc nie odczuwamy trudu pakowania. Gdy uruchomiliśmy silnik samochodu, mieliśmy do pokonania ponad 500 kilometrów drogi na łowisko.
Do Łodzi dojeżdżamy po opustoszałych drogach, niezatrzymywani przez niespodzianki i patrole drogowe. W mijanych fotoradarach na szczęście ktoś usunął kamery i czujniki, więc mogliśmy trochę nadgonić czas. Dopiero w wielkiej Łodzi dają znać o sobie liczne przebudowy i remonty dróg – w południowej porze ruch samochodowy się nasila i tworzą się korki. Słońce zaczyna ostro grzać, od asfaltu bije żar, czas w korku niemiłosiernie się dłuży. Tę mordęgę przeżyliśmy prawdopodobnie dzięki klimatyzacji i nadziei na wspaniałe pojedynki z karpiami.
Po drodze czeka nas jeszcze jedno znajome miejsce: wyśmienita lodziarnia i cukiernia. Ilekroć przejeżdżam przez to senne miasteczko, zatrzymuję się tutaj na pyszne lody i ciasteczka pakowane na drogę. To taki słodki przystanek w drodze na łowiska i z powrotem.
Na łowisko dojeżdżamy już w ciemnościach. Nad wodą jest wtedy niby romantycznie, bo i księżyc na niebie jasno świeci, i słowiki dają popisowe koncerty w zaroślach, ale w rzeczywistości czekają nas liczne trudności rozbijania biwaku w ciemnościach. Wspomagamy się latarkami czołowymi. Co i rusz ginie z pola widzenia kolejna rzecz, a to sznurek naciągowy do namiotu, a to elektryczny wkrętak używany do mocowania namiotu, nie wspominając o notorycznym wręcz potykaniu się o tobołki, torby, sznurki i siebie nawzajem. Wciąż dochodzi do nieporozumień, np. kolega przeniesie torbę, którą ja bez skutku szukam. W końcu, doświadczenie wędkarskie i biwakowe zwycięża i wkrótce karpiowy biwak jest gotowy. Teraz postaje tylko wstępne przygotowanie wędek i zanęt, wybór miejsca nęcenia i wywiezienie łódką przynęt zrobimy o świcie. A to oznacza kolejne godziny na nogach. Jest już północ, ale o spaniu nie ma mowy.
W ramach krótkiego odpoczynku idziemy z wizytą do wędkarzy na sąsiednim stanowisku. Na miejscu okazuje się, że znamy się z widzenia, z poprzednich wypraw. Bez ogródek przechodzimy do nurtujących nas pytań: Czy ryby żerują? Czy coś złowili? W odpowiedzi słyszymy, że karpie mają tarło i od kilku dni nic nie bierze. Ta odpowiedź uderza w nas, niczym grom z jasnego nieba. Po chwili się otrząsam z wrażenia, na szczęście w moim wędkarskim zasobniku nie ma słów „nie biorą”, więc tak łatwo się nie poddam – będę starał się coś złowić mimo wyjątkowo niekorzystnych okoliczności. Mam na to tydzień.
Przed udaniem się na krótki sen chcę napić się herbatki, sięgam po butlę i zamieram… Butla z gazem jest pusta. Tyle przygotowań i człowiek potrafił przeoczyć brak gazu. Butla jest duża, więc łatwo może zmylić swoim ciężarem własnym. Trudno, pozostaje pożyczyć butlę od załogi, która łowi 300 metrów dalej, bo przecież cały tydzień trzeba gotować i coś ciepłego jadać.
O świcie pobudka, teraz w maju jest to godzina 4:00. Wstajemy pod 1,5-godzinnym śnie i od razu przykręcamy kołowrotki, nawijamy żyłkę, zakładamy zestawy z przynętami, mocujemy silnik do łódki i rutynowo wykonujemy szereg pozostałych czynności. A teraz najważniejsza czynność: wypływam łódką poszukać miejsca, gdzie będę nęcił ryby i kładł zestawy z przynętą. Miejsce takie musi mieć twarde dno bez roślin i musi być tam naturalny pokarm, po który ryby przypłyną, gdy tylko zgłodnieją. Po około 40 minutach mozolnego szukania w odległości około 100 metrów od brzegu i na głębokości 2 metrów znajduję na dnie mnóstwo pokruszonych muszli, wygląda to tak, jakby je ktoś specjalnie rozsypał na przestrzeni dwóch metrów kwadratowych. Wiem jednak, że to nikt inny tylko karpie zjadły ślimaki, czyli to miejsce to ich stołówka. Przez skórę czułem, że to miejsce będzie strzałem w dziesiątkę, mimo że wędki jeszcze niezarzucone! Na miejscu zostawiam marker, czyli specjalny znacznik, który dzień i noc będzie nam wskazywał położenie tego miejsca. Tu wsypuję zanętę i kulki proteinowe. Wywożę zestawy, w których przynętą jest kulka proteinowa o średnicy 20 mm, w smaku egzotycznej dla naszych karpi kałamarnicy. Teraz pozostaje nam w ciszy i pozornym spokoju oczekiwać na ryby. Dzień mija spokojnie, jeżeli nie liczyć upartego zaskrońca, który upodobał sobie moje pokrowce na wędki i tam postanowił przespać noc, mimo że dwa razy go z stamtąd przeganiałem głośno tłumacząc mu, że las będzie lepszy. Gdy człowiek wygodnie ułoży się na łóżku karpiowym, oczy ze zmęczenia powoli zamykają się, nasza najsilniejsza wola niezasypiania nic tutaj nie pomoże – zasypiam.
Dochodzi już godzina 18:30, gdy przeraźliwy dźwięk sygnalizatora (wibrujące w uszach i głowie: piiiiiiiiiiii!) oraz 20 metrów szybko wysnuwającej się żyłki z kołowrotka dają znać : zaczęło się!!! Przed chwilą byłem ledwo przytomny i usypiałem, a teraz dwa zamki namiotu otwieram w mniej niż pół sekundy. Boso dobiegam do wędki i zacinam, na końcu żyłki czuję ogromny opór. Ryba stanęła jakby zaskoczona oporem niewidzialnej siły, ale po 3 sekundach znów rusza niczym pociąg ekspresowy i wyciąga żyłkę z kołowrotka z ogromną szybkością. Dokręcam hamulec kołowrotka mocniej, uważając przy tym by ryba nie urwała żyłki o wytrzymałości 10 kg i jednocześnie męczyła się dużym oporem hamulca kołowrotka. Gdy ubyło mi z kołowrotka kolejne 100 metrów żyłki rzuciłem pełen obawy: Nie zatrzymam jej! Kieruję wzrok na kolegę, ten na mnie i już decyzja podjęta: wskakujemy do łódki i rozpoczynamy pogoń za uciekającym karpiem. Ja stoję na dziobie i powoli odzyskuję 200 metrów wysnutej żyłki, które ryba wyciągnęła. Towarzysz kieruje łódkę w stronę uciekającej ryby. Po 10 minutach akcji, z odległości ok. 40 metrów dostrzegam ogromnego karpia, szacuję go na 15 – 20 kg. W ferworze walki, z dużej odległości nie sposób precyzyjnie określić wagę ryby. Niestety, w tej czystej wodzie i przy świetle dziennym także karp nas dostrzega z daleka i przyspiesza z dziką siłą. Nic mu nie grozi, bo przecież nie jadamy karpi, ale przecież on o tym nie wie. Ucieka. Wkrótce doganiamy go, wyłączamy silnik, aby ryba ciągnęła łódkę i szybko się zmęczyła. Teraz to karp ciągnie łódkę i dwie osoby przez 50 metrów, płyniemy zadziwiająco szybko. Karp pływa wokół łódki. Kolega podnosi kolumnę silnika, aby karp nie zaplątał linki w śrubę., to najgorsze, co może mnie spotkać. Mija kolejne 30 minut i karp daje pierwsze oznaki słabnięcia. Po kolejnych 10 minutach przymierzamy się do lądowania karpia podbierakiem. Dwukrotnie nam się to nie udaje, dopiero za trzecim razem ryba ląduje w siatce podbieraka. Jest moja!
Nie próbujemy wciągać ryby do łódki z obawy o uszkodzenie ciała tego zwierza, karp jest duży i silny, nie sposób zapobiec jego szamotaninie. Więc lepiej, aby to robił w wodzie. Płyniemy do brzegu z karpiem w podbieraku za burtą, co znacznie obciąża łódkę i silnik elektryczny, ledwo płyniemy. Na brzegu, karpia kładziemy na specjalnej mokrej macie, usuwamy haczyk i odkażamy miejsce po nim w pysku ryby. Teraz pełne emocji ważenie ryby i waga pokazuje 18,60 z matą a to tyle, ile się spodziewaliśmy: 17,40 kg bez maty. Po krótkiej sesji zdjęciowej ryba wraca do wody, natleniamy ją, odpoczywa minutę i patrzymy jak powoli znika w toni jeziora. Ryba z przygody wyszła bez szwanku i mamy nadzieję, na rychłe spotkanie jej ponownie. I zapewne wtedy będzie już cięższa o kilogram, może dwa kilogramy.
Jestem zmęczony, ale bardzo zadowolony. Wiem, że to będzie dobry tydzień z „miśkami”, bo już znalazły nasze kosztowne smakołyki i co kilka godzin będą nas odwiedzać. A to z kolei gwarantuje nam niesamowity przypływ adrenaliny i emocje, których się nie zapomina, których nie sposób przeżyć siedząc na kanapie przed telewizorem.
Podsumowanie zasiadki
Mimo wielu złowionych ryb, to ten pierwszy karp dostarczył mi najwięcej emocji, które wspomina się latami. Wszystkie złowione ryby w znakomitej kondycji wróciły do wody. Rosną nadal w przekonaniu, że kolejny raz złowione a po wizycie na brzegu znowuż wrócą do wody. Taki scenariusz postępowania zapewnia tym rybom regulamin łowisk karpiowych, a także etyka i kodeks postępowania karpiarzy, którym w głowie nawet nie zaświta myśl postąpienia inaczej.
Gorąco zachęcam wszystkich, Koleżanki i Kolegów, do poszanowania Natury i pozostawienia jej choćby w takim stanie, w jakiej ją zastaliśmy. Namawiam do wspomagania procesów odradzania się Przyrody, choć wiem, że mimo dobrych chęci nie zdołamy naprawić wszystkich wyrządzonych szkód.
Łowienie ryb, wędkarstwo, wydatnie uwrażliwiają społeczeństwo na uroki Natury, skłaniają ludzi do poszanowania przyrodniczych zasobów Ziemi.
Radosław Karasiński